Kawiarnie śpiesznego przechodnia
Minęło właśnie 50 lat od wydarzenia, które narodziło się przy kawiarnianym stoliku, a rozpętało istną burzę polityczną w gomułkowskiej Polsce: 14 marca 1964 r. Antoni Słonimski złożył w kancelarii premiera w Urzędzie Rady Ministrów dwuzdaniowy list protestacyjny przeciw cenzurze, który później określano, z powodu liczby sygnatariuszy, jako List 34.
List, zaadresowany do Prezesa Rady Ministrów, Józefa Cyrankiewicza, brzmiał następująco: Ograniczenia przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej stwarza sytuację zagrażającą rozwojowi kultury narodowej. Niżej podpisani, uznając istnienie opinii publicznej, prawa do krytyki, swobodnej dyskusji i rzetelnej informacji za konieczny element postępu, powodowani troską obywatelską, domagają się zmiany polskiej polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez konstytucję państwa polskiego i zgodnych z dobrem narodu.
Był on reakcją na coraz wyraźniesze odchodzenie władz od Października, a mówiąc dokładniej, od jego złudzeń. Zamknięto właśnie kilka pism literackich, zlikwidowano Klub Krzywego Koła, ingerencje cenzury były coraz dotkliwsze. O potrzebie protestu w środowisku twórców mówiło od dawna. I pewno mówiłoby się dalej, gdyby któregoś dnia Antonii Słonimski nie przyniósł do kawiarni Państwowego Instytutu Wydawniczego przy ul. Foskal w Warszawie kawałka papieru z napisanymi tylko dwoma zdaniami. I tak kawiarniany stolik przeszedł od słów do czynów.
Reakcja władz była natychmiastowa: sygnatariuszy objęto zapisem cenzorskim, niektórym odebrano paszporty, a pod naciskiem władz dziesięciu (co ciekawe, naukowców, a nie pisarzy) wycofało swoje podpisy. Z trybun rządowo-partyjnych grzmiano o kawiarnianych politykach. W kilka lat później kawiarnię PIW zlikwidowano, a Antoni Słonimski przeniósł się do kawiarni „Ujazdowska”.
Codziennie rano odbywał spacer z mieszkana przy al. Róż do „swojej” kawiarni. Szedł szybkim krokiem, co jakiś czas odchylając kapelusza, by tym gestem odpowiedzieć na słowa powitania, zapewne anonimowego, przechodnia, który jednak dobrze znał Pana Antoniego, jak się o nim w Warszawie mówiło. Nazwiska nie trzeba było dodawać.
Kawiarnia była jego żywiołem. Miał na swym kawiarnianym szlaku kilka lokali. Zaczęło się od „Pod Picadorem” – otwarto ją 29 listopada 1918 r. To ona stała się miejscem spotkań grupy Skamander z publicznością. „Picador” mieścił się początkowo w kamieniczce przy Nowym Świecie 57 (o czym informuje obecnie odpowiednia tablica), a później przeniósł się do piwnicy Hotelu Europejskiego (róg ul. Czystej i placu Saskiego – dziś Ossolińskich i placu J. Piłsudskiego). Lokal ten dzielili Skamandryci z futurystami, ale ich drogi szybko się rozeszły, choć nadal dzielili lokal. Tym razem była to „Ziemiańska”, zwana „Małą” ze względu na rozmiary lokalu. Słonimski i Skamandryci bywali także w IPSie (kawiarni w pawilonie Instytutu Propagandy Sztuki przy Królewskiej), a także w SiM-ie ( Sztuka i Moda), również przy Królewskiej, tylko w głębi posesji.
Chodzili do kawiarni, ale też dużo pisali. Słonimski brylował przy stoliku, ale także w prasie – jego felietony i recenzje ze spektali teatralnych i książek przeszły do historii jako krótkie, zwięzłe, celne i niesłychanie złośliwe. Mogły ?zrobić? aktora lub pisarza, albo wyprawić go na śmietnik Parnasu, skazać na śmierć towarzyską. Drukował „Kronikę tygodniową” w „Wiadomościach Literackich”.
Wojna nie zdmuchnęła z powierzchni ziemi warszawskich kawiarni. Żyły nadal. Dawały zarobić na życie artystom. Nie było w nich jednak Słonimskiego, który wojenny czas spędził w Londynie. Nie miał tu swojego stolika. Musiał więc wrócić do Warszawy. Oczywiście, prawda była znacznie bardziej skomplikowana.
Wrócił do Warszawy i znowu zasiadł przy kawiarnianym stoliku. Początkowo była to kawiarnia „u Marca” przy pl. Trzech Krzyży (od nazwiska właściciela), która oficjalnie nazywała się „Antyczną”. Ze względu na to, że bywali tam pisarze i dziennikarze, ale także partyjni dygnitarze z pobliskiego „Białego Domu”, na lokal mówiono czasem „U Marca i Engelsa”. Z czasem lokal ten opanowali redaktorzy pobliskich „Szpilek” i to ich rysownicy ozdobili ściany karykaturami bywalców. Gdzieś przeczytałam, że „z jakiegoś powodu” Słonimski został narysowany w dorożce. A powód był prosty: to w pięknym, bez tytułu, poemacie odbywa on podróż we wspomnieniach do miasta swej młodości; pisał:
A znad Wisły, ze stacji Most-Wawer-Jabłonna
Słychać, jak gwiżdże kolej. Ktoś gra na harmonii.
Wjeżdżamy przez Krakowskie w kraj wspomnień uroczy,
Znowu witam Warszawę dawną, miłą, starą. […]
Zapomnijmy o wszystkim i zamknijmy oczy
Jedź, stara dryndo, tocz się, warszawska landaro!
Po śmierci właściciela klientela „Marca” przenisóła się, na krótko, do „Nowego Światu”, a potem do wspomnianego PIW-u, „Czytelnika” i także wspomnianej „Ujazdowskiej”. Kawiarnię PIW-u zamknięto w latach 1970. W „Czytelniku” mistrzem ceremonii został Tadeusz Konwicki, który obiecujących młodych ludzi zapraszał słowem „przychodź”. Jeśli ktoś usłyszał tylko „przyjdź”, to było wiadomo, że stałego miejsca przy stoliku nie będzie miał. Panu Antoniemu przypadła w udziale właśnie „Ujazdowska”.
Wszystkie te kawiarnie zasługują na miano „mateczników opozycji”. W „Czytelniku” zbierano podpisy pod różnymi listami protestacyjnymi. Tu kształtowały się opinie, ucierały poglądy. No i oczywiście polotkowano. I nie ma w tym nic nowego. Kawiarnia literacka, a także zwykła kawiarnia, od czasów romantycznych (w całej chyba Europie) była przestrzenią wolności i sprzeciwu wobec władzy. Jak pisał we wspomnianym poemacie Słonimski:
Różne były kawiarnie modne i cukiernie,
W każdej epoce w innym jakimś pokoju
Perorował warszawski apostoł i wiernie
Gromadził swych wyznawców przy wspólnym stoliku.
Przy pół czarnej, wśród dymu, w palcie, w kapeluszu,
Gadał, bzudrzył, kpił, szydził, pełen animiuszu
Antoni Słonimski miał stały rytuał dnia: przychodził do kawiarni o 11.00, a wychodził ok. 13.00. Często wyjmował z kieszeni małą kartkę z zapisanym jakimś zdaniem, albo artykuł, który wymagał komentarza. Oczywiście, nie pisał podczas tych spotkań swoich felietonów, a tym bardziej wierszy. One powstawały w zaciszu domowoym. W kawiarni błyskał bon motem, anegdotą. Gdy „odwieszono” jego nazwisko, zaczął pisać do „Tygodnika Powszechnego”. Ten zagorzały liberał, antyklerykał pod koniec życia znalazł przystań w piśmie katolickim.
To nie był autor wielkich powieści, ani długich artykułów publicystycznych, które rozszczepiały włos na czworo. To autor zwięzłych felietonów, rozproszonych po różnych pismach, które później zbierane były w wydaniach książkowych. Niestety, późno, może nawet za późno: ostatni tom „Kronik tygodniowych” ukazał się dopiero w 2004 r. (a więc zaledwie przed dziesięciu laty), a „Romans z X muzą. Teksty filmowe z lat 1917-1976” w trzy lata później. Jakże inaczej czyta się te zebrane w książkę teksty, niż wtedy, gdy czytało się je w pismach. Bo forma książkowa często nadaje tym zdawało się ulotnym formom dodaktowego, głębszego znaczenia. Tak jest nie tylko z felietonami Słonimskiego, czy Prusa. Co by się stało z polską literaturą, gdyby „Trylogia” i powieści Zofii Nałkowskiej pozostały tylko w swej prasowej wersji?
Ale Słonimski, ten wojownik obsukrantyzmu, ciemnogrodu, obłudy i nacjonalizmu, operujący ironią, kłujący żartem jak dzidą, miał też swoją drugą naturę, którą wyrażał w wierszach. Staroświeckich, rymowanych, ale jednocześnie głębokich i wzruszających. Przeszedł do historii jako felietonista, autor świetnych powiedzonek, które powtarzamy nie zdając sobie sprawy skąd pochodzą, ale za sprawą poezji ma swoje zasłużone miejsce w literaturze.
Katarzyna Bzowska
Dziennik Polski
A tak na marginesie: w tym roku przypada też inna rocznica, dziewięćdziesiąta, wydarzenia, którego głównym bohaterem był właśnie Antoni Słonimski, a sam pisał po latach, że było błazeństwem i aktem tchórzostwa i skończyło się wielkim pijaństwem. Czy ktoś wie, o jakie wydarzenie chodzi?
Antoniego Słonimskiego czytali: Marlena Psiuk i Janusz Guttne, z którym spierała się Katarzyna Bzowska