Niezwykłe urodziny

Home  »  Bez kategorii  »  Niezwykłe urodziny
lis 16, 2024 KBB
Z okazji 102 urodzin pani Walerii Sawickiej, bywalczyni wielu Salonów Literackich ZPPnO zgromadziła wielu przyjaciół. Honorowym gościem była nowa Konsul Rzeczpospolitej Polskiej w Londynie, pani Renata Kowalska.
Oprawę muzyczną zapewniłi Karolina Micor, Anita Łazinska i Krzysztofa Suwala, a kulinarną – restauracja Ogniska Polskiego
Relacja z imprezy Adriana Kulig.

102 urodziny p. Walerii Sawickiej w Ognisku Polskim w Londynie

Elżbieta Smoleńska nagrała trzyczęściowy podcast z panią Walerią Sawicką dla Muzeum Pamięci Sybiru

Ze Święcian do Kazachstanu cz. 1 – ŚWIAT SYBIRU – Portal popularnonaukowy

Zapis tekstowy podcastu:

Elżbieta Smoleńska: Pani Waleria Sawicka zaprosiła mnie do swojego domu w południowym Londynie. Jego wnętrze do złudzenia przypomina typowy kresowy dom. Otomana, kilimy, na stole rozłożone pożółkłe fotografie, a na ścianach obrazy, również te, namalowane przez panią Walę. Pani Wala tu, w Londynie pielęgnuje rodzinne tradycje. Przed wojną jej rodzice utrzymywali liczne kontakty towarzyskie. Gościli u siebie i poznali między innymi prezydentów Ignacego Mościckiego, Władysława Raczkiewicza czy majora Dobrzańskiego – Hubala. Panią Walę znam od dawna. Przez wiele lat, podobnie jak ja, pracowała w polskiej sekcji BBC w Londynie. Tym razem jednak spotkałyśmy się, by porozmawiać nie o wspólnych kolegach dziennikarzach z BBC, ale o tym, jak to się stało, że trafiła do Wielkiej Brytanii.

W kwietniu 1940 r. Waleria Sawicka wraz z mamą została wywieziona ze Święcian do Kazachstanu. Jak sama mówi, nie uważa siebie za bohaterkę, i dodaje że jej pokolenie było tak wychowane, w duchu patriotyzmu. Po wielekroć z trudem przychodziło jej ukryć niechęć do perfidii enkawudzistów i tylko łut szczęścia uchronił ją od kary za narzekanie na jakość chleba. Układ Sikorski-Majski dosłownie uratował ją z opresji – mówi Waleria Sawicka:

– Jak zaczęła się wojna, ta bolszewicko-niemiecka, gatunek chleba był okropny i ja kiedyś, czekając w kolejce po ten chleb (bo nie było innego) powiedziałam, że nic w tym dziwnego: najlepsze zboża posyłali Hitlerowi, a teraz trzeba żreć ten chleb. Już miałam wziąć ten chleb, ale stał taki za mną jakiś Rosjanin, i mówi do mojej mamy: – Ty z córką idź do dyrektora i chleba już nie dostaniesz za tę propagandę. My przychodzimy do tego dyrektora, i on mówi do mojej mamy, że córka za propagandę idzie do łagru i już nie ma prawa jutro pracować. Musi tutaj czekać aż przyjedzie NKWD i ją zabierze. A moja mama na to tak mówi: – „Tawariszcz dyrektor”, na co on się oburzył, że moja mama tak się spoufaliła i mówi: „Kakoj ja tiebia tawariszcz? A moja mama, jeżeli chodzi o rosyjski, to budziła wielkie zainteresowanie, bo studiowała w Petersburgu agronomię. No więc moja mama szlochała całą noc, ale ja się czułam zaszczycona. Myślałam: tyle cierpi za Polskę, bo ja należałam do tego pokolenia, które było tak wychowane. No i ani jednej łezki nie uroniłam i uważałam, że to jest cierpienie za moją ojczyznę, i że ja też będę cierpieć. No i na drugi dzień już posadzono mnie przy takim płocie. Miałam tam czekać aż przyjedzie NKWD, żeby mnie zabrać do tego łagru. I tak siedziałam. Jedna godzina minęła, druga, trzecia, ale nikt się nie zgłasza. I później widzę, że wychodzi polska brygada i jakoś się dziwnie zachowuje: się obejmują, skaczą. Pomyślałam, że chyba mam jakieś wizje – takie są reakcje w strachu. I co się później okazuje: że ogłoszony był pakt Sikorski-Majski. I wtedy dyrektor zawołał moją mamę, bo przedtem moja mama tam błagała go, żeby mnie nie karać. I mówi, że my mamy tego samego wroga, tak samo walczymy z Niemcami. A ja jeszcze po polsku mówię: – Mamusiu, niech się mamusia nie upokarza przed tym bolszewikiem, a może to nie prawda co ja mówiłam? No i wtedy on rzeczywiście przeprosił, że ja nie dostałam chleba i dał nam takie tałonczyki małe, takie bileciki, które upoważniały mnie do otrzymania mąki. Wspaniałą, białą mąkę za to dostałyśmy.

– Czyli pakt Sikorski-Majski uratował Pani życie?

– Tak, w przeciwnym razie bym pojechała do tego łagru, nie wiadomo gdzie, i może straciłabym kontakt z moją mamą i może byśmy się tam nie odnalazły. Bo tam był straszy w ogóle rozgardiasz i były wielkie tragedie, te rozdzielone rodziny, które później na własną rękę jechały. Wiem, że jedna matka wyszła na stacji jakiejś żeby chleb dostać i pociąg ruszył. Bo tam nigdy nie było wiadomo kiedy pociąg ruszy. Ja się dowiedziałam później, że podpisano układ Sikorski-Majski, że Polska Armia się zaczyna organizować. Było tam jeszcze trzech chłopaków i myśmy się wybrali do Czelabińska, bo dowiedzieliśmy się, że tam jest polski konsulat. I myśmy tam się zjawili, ale oni z nami w ogóle nie chcieli rozmawiać. Potraktowali nas ohydnie: wyrzucili nas i myśmy poszli na stację. Dopiero jakiś bolszewik nam powiedział: – Jesteście Polacy, to teraz możecie dostać chleb w sklepiku, który był na stacji. A ci w polskim konsulacie nawet o tym nam nie powiedzieli. No i później czekaliśmy, bo nie było wiadomo kiedy pociąg przyjedzie. I wtedy taką najważniejszą rzeczą było żeby mieć  jakiś „kociołok”, bo można było tylko dostać „kipiatok” – wrzątek. Ten „kipiatok” był uniwersalny: służył nawet jako lekarstwo gdy ktoś chorował, bo żadnego innego lekarstwa nie było. I tak trzy dni siedzieliśmy na tym dworcu, bo nie wiadomo było kiedy pociąg przyjedzie. I ja miałam taki kociołek, który później ktoś chciał wypożyczyć. Nawet dawali mnie 5 rubli ażebym mu dała to, żeby on mógł sobie gorącej tej wody przynieść. I kiedyś ja tak mówię: – Niech Pan mi nie płaci”, i akurat pociąg przyszedł i mój kociołek został.

– A jak dalej wyglądała podróż z tej ziemi, nieludzkiej ziemi, jak się to mówi?

– Jak nas zabrano to było 13 kwietnia 1940 r. Mieszkałam w Święcianach Wileńskich. Bo były Święciany gdzie były szerokie tory, a Świeciany Wileńskie to było takie powiatowe miasto, gdzie była wąskotorówka. I jak zabrano, to nas musiano dowieźć do tych Święcian, gdzie były szerokie tory. No i wpakowali nas wtedy do tego pociągu. Wagon był wtedy przedzielony na pół. 50 osób nie więcej. Część na górę mogła było wleźć, a reszta była na dole. No i naturalnie była duża dziura w podłodze zamiast toalety. Myśmy tam później jakąś kurtynę taką zawiesili. No i tak nas wieźli. I wtedy straże chodziły z psami i pilnowały nas. I dopiero jakoś na drugi dzień dali nam gorącą wodę, a później solone śledzie. Ale były tam matki z małymi dziećmi i niektóre z tych dzieci poumierały. Matki je nadal trzymały, bo nie mogły się rozstać z tymi maleńkimi, ale je wydzierano im i wyrzucano je po prostu. No i tak jechaliśmy i jechaliśmy coś chyba dwa tygodnie, aż w końcu pociąg się zatrzymał za Pietropawłowskiem. I oni powiedzieli, żeby wysiadać. Stały tam ciężarówki i nas podzielili i wsadzili do tych ciężarówek, w których driverami, że tak powiem, nie byli już Rosjanie autentyczni, ale tacy jacyś skośnoocy, z Uzbekistanu. No i jechaliśmy, jechaliśmy, a oni tak śpiewali w tym swoim języku, a ja dziwiłam się. Po jakichś trzech godzinach się zatrzymali i wysadzili nas w step. Wokół nic. Żywej duszy nie ma. Ani domu ani nic. I my tak staliśmy. Minęła godzina, druga, trzecia, a my nadal nie wiemy co robić. Wcześniej tak nas pilnowano z tymi psami, a tutaj się nami nikt w ogóle nie interesuje. I dopiero po jakimś długim czasie widzimy, że się zbliża jakaś grupa ludzi. Podeszli do nas po jakichś dwóch godzinach, ale bardzo to długo trwało, tak jak gdyby się troszeczkę wahali, i nic nie mówiąc, zaczęli nas skubać. Pończochy jedwabne, bo to było naprawdę jak spodnie… I tak oglądali, oglądali i nic nie mówili. W końcu moja mama się odezwała: „Co wy chcecie od nas?” – To wy jesteście ci burżuje! I w końcu moja mama zaczęła rozmawiać, bo tam nikt więcej po rosyjsku nie mówił. I mówi: to pomóżcie nam coś, bo nie możemy tak stać przecież wy jesteście ostatecznie ludźmi. I taka była Jelizawieta, wiem że ona się w końcu zgodziła nas wziąć do siebie, do kołchozu. No a pozostałych zabrali inni. Jak weszliśmy do jej chaty, to zwróciłam uwagę na takiego chłopaka, który wyglądał na jakieś cztery latka i coś trzymał i chrupał. Przyjrzałam się, a to był surowy kartofel. A w rogu stał cielak i tam był jeszcze jakiś kufer. Pozwolono nam w jednym pokoju się zatrzymać. A później nas zabrano z tego kołchozu do stacji Karaguga. To była stacji przy kolei Transsyberyjskiej. Tam był elewator, gdzie przywożone było zboże z kołchozów. Tam nawet nie było nam tak źle, bo moja mama znała dobrze język niemiecki. A urzędnicy w tym elewatorze mieli wysokie aspiracje jeżeli chodzi o swoje dzieci. Więc moja mama dawała im korepetycje z niemieckiego i za to dostawaliśmy kawałek słoniny czy jakąś cebulę. Ale kiedy nas zabierano na Syberię, ja zabrałam ze sobą słownik francuski, do dziś ja go mam, karty do pasjansa i fotografie. I te karty prawie nas uratowały. To moja mama rozkładała pasjanse, a ja się od niej nauczyłam. Co prawda tzw. Grobów Napoleona nigdy nie ułożyłam, bo był dla mnie zbyt skomplikowany, ale inne owszem. Mój ojciec się nawet denerwował, że ja jestem jak uczennica z nieczystymi kartami. I ja, siedząc w tym kołchozie, gdzie nikt się nami nie interesował, zaczęłam rozkładałać te karty. I zobaczyła to jedna Rosjanka, której się skojarzyło, że to wróżba? No i kiedy ona przyszła, to ja mówię: – To pomyśl coś. Więc ona coś pomyślała, pasjans wyszedł, więc ja mówię jej, że to się spełni. Na drugi dzień ona mi przyniosła jajko mówiąc, że się spełniło. A na trzeci dzień przyprowadziła przyjaciółkę i pasjans też wyszedł. Przyjaciółka mi przyniosła już dwa jajka. To moja mama mi mówi: – Ty nie możesz przecież tak oszukiwać. A ja mówię: – Mamusiu, jak pasjans wychodzi, to mówię prawdę że wyszedł, tak? No i moja mama wtedy już zaczęła się troszeczkę zgadzać, choć była jednocześnie zaniepokojona i zainteresowana. I tam była jeszcze taka starsza pani, Polka, która rzeczywiście kiedyś wróżyła. I moja mama z nią porozmawiała, a ona udzieliła mamie pewnych wskazówek. Później, kiedy one przychodziły, to moja mama mówiła: – A teraz ja wam powróżę. – I zrobiła się sławną wróżką. Do tego stopnia, że jak później uratowała córkę leśniczki, która miała konia, to ona oddała mojej mamie tego konia, żeby jeździła po kołchozach. I moja mama zaczęła jeździć od chaty do chaty, i potem zawsze przywoziła nam jedzenie, właściwie nas utrzymywała z tego. Ale kiedyś wróciła i powiedziała: – To koniec już. Bo w ostatniej chacie była młoda kobieta, której mąż gdzieś zaginął i moja mama jej wywróżyła: „Będziesz bardzo szczęśliwa, bo się wkrótce spotkasz ze swoim mężem”.  Wtedy cisza zapadła, a później inne Rosjanki mówią: – No Jadwiga Ignatiewna, ty tak dobrze mówiłaś, ale ona właśnie 3 dni temu dostała powiadomienie, że jej mąż zginął”. Więc ja pytam: – Co mamusia powiedziała? A ona mówi: „Tylko powiedziałam, że Bogu trzeba wierzyć”. I proszę sobie wyobrazić jakieś chyba 10 dni już pod wieczór przed naszą lepianką, słychać raptem jakieś zamieszanie, i wpada ta Rosjanka z mężem. To była omyłka, on faktycznie wrócił.

– Czyli wiara w niesamowitą moc się potwierdziła?

– Opowiem Pani pewną rzecz. To było w majątku mojej ciotki na Wileńszczyźnie. I tam, jak przyjeżdżał tabor cygański, to pod lasem Cyganie zostawiali konie, ostrzyli noże. A Cyganki chodziły i wróżyły. I przyszła taka Cyganka i mówi, żeby dać jej rękę to powróży. To ja mówię: – Ciociu niech ciocia da rękę ostatecznie, nie na karty, tylko tak. I ona wzięła rękę mojej ciotki i mówi: – Oj, pojedzie Paniczka daleko, cudy, morza, nieznane kraje, daleko. I moja ciotka mówi: – O, ja się bardzo cieszę, bo ja zawsze chciałam podróżować. A ta Cyganka mówi: – Ale jak Pani wyjedzie z tego domu, to Pani już nigdy nie wróci, a Pani mąż będzie służył pod królem. – No bzdura. – Ja dałam swoją rękę i ona powiedziała: – Będziesz miała dwóch mężów. – No i o dwóch za dużo de facto. A siostra moja młodsza dała rękę i jej mówi: „Umrzesz młodo”. No i co, przecież jak przyszli bolszewicy, to ona uciekła z majątku. Wywieziona została później. Umarła mając 24 lata.

– To wróćmy teraz do tych pięknych zdjęć, które Pani pokazuje. Tutaj, zdjęcie z majątku z Wileńszczyzny…

– To jest niedaleko od Brasławia. To ja z psem, nazywał się Lord. To jest ten „Hubal” – Dobrzański, np. tutaj – w 1927 r., jak w Anglii zdobył pierwszą nagrodę i później w Nicei. I nazywano go później „najlepszym jeźdźcem Europy”.

– Te przedwojenne fotografie, podobnie jak słownik francuski i karty do pasjansa, towarzyszyły Pani Walerii w Kazachstanie, petersburski akcent jej mamy i wróżenie z kart bardzo się przydały. O ewakuacji do Persji, o maturze w Palestynie i o tym, jak Pani Wala z namiotu na pustyni trafiła na bal angielskiej generalicji, opowiemy w kolejnej części rozmowy.