Z Januszem Guttnerem rozmawia Katarzyna Bzowska
Jesteś przede wszystkim znany jako aktor. Niewiele osób wie, że pracowałeś zawodowo jako grafik, architekt, fotograf i dziennikarz. Jeszcze mniej osób zna ciebie jako poetę. A właśnie trafia do księgarni twoja druga już książka. Kiedy zacząłeś pisać wiersze?
Jak wielu młodych ludzi, będąc jeszcze w szkole, pisałem wiersze. To było takie typowe pisanie do szuflady. Zebrałem się w końcu na odwagę i kilka wierszy wysłałem do Antoniego Słonimskiego. Dostałem od niego list napisany brązowym atramentem na niebieskim papierze. Pisał, że nie jest krytykiem literackim i nie lubi oceniać twórczości innych, ale zachęcał mnie do dalszego pisania. Bardzo mnie to podbudowało. Mniej więcej w tym w czasie moja siostra zaczęła pracować w telewizji i któregoś dnia zabrała moje wiersze do redakcji. Oczywiście za moim przyzwoleniem. Pamiętam, że czekałem co się stanie dalej. Nic się nie stało. Rok później dostałem się do PWST i pisanie wierszy zarzuciłem. Nie miałem na to czasu, a poza tym pomyślałem sobie, że widać nie warto, bym to robił. Gdy byłem na drugim roku studiów któregoś dnia poszedłem do biblioteki po jakąś książkę z historii teatru. Bibliotekarka mówi do mnie: „Panie Januszu, nie wiedziałam, że pan pisze wiersze”. Zaprzeczyłem. Ja nie piszę wierszy. A ona na to: „Jak to nie? Przecież widziałam. W Kordegardzie jest Almanach młodych i tam są pana wiersze”. Żebyś ty widziała, jak ja zasuwałem z Miodowej, gdzie mieściła się szkoła teatralna do Kordegardy, naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego. Biegiem! I rzeczywiście w Almanachu było kilka moich wierszy. Moje nazwisko zostało wymienione w przedmowie, a moje wiersze omówione.
Jak one się tam znalazły?
Moja siostra przekazała je jakieś pani, a ta z kolei dała je Arturowi Międzyrzeckiemu, który pracował nad Almanachem. Nie znam szczegółów tego łańcuszka i z perspektywy lat nie jest to ważne. W każdym razie można to uznać za debiut. Był to rok 1963. Miałem dwa egzemplarze tej książki. Jeden dałem przyjaciołom, a kiedy wyjechałem z Polski to ten drugi gdzieś mi przy różnych przeprowadzkach przepadł. Kilka lat temu ktoś ze znajomych znalazł drugie wydanie tej książki w jednym z warszawskich antykwariatów.
A czy później pisałeś wiersze?
Przez wiele lat nie miałem na to czasu – szkoła teatralna, potem praca w teatrze, także w filmach i w telewizji. To nie sprzyjało pisaniu. Życie aktora było bardzo absorbujące – rano próby, później popołudniówki, wieczorny spektakl, a między tym próby w telewizji, a czasem i rola w filmie. Właściwie nie zostawało na nic innego czasu. Wreszcie wyjazd z Polski i rozpoczęcie nowego życia.
A kiedy wróciłeś do pisania wierszy?
Dopiero w Londynie, gdzieś w latach osiemdziesiątych, kiedy dostałem od życia trochę w kość. Julia Hartwig powiedziała, że pisanie wiersza wynika z wewnętrznej dyspozycji, z pewnego nastawienia emocjonalnego. Tak było i ze mną. Pisanie wierszy stało się rodzajem terapii. Jeden z pierwszych, jaki napisałem po tej długiej przerwie, mówi o tym właśnie jak się rodzi wiersz.
Nocna rozmowa
Co robisz?
Chwytam wiersz
Po ciemku?
Po ciemku
Jak się to robi?
Zwyczajnie
Ale jak?
Najpierw musi przyjść
Skąd?
Nie wiem. Po prostu przychodzi […]
Wtedy trzeba go łapać
Szybko, aby nie uciekł
To może uciec?
Oczywiście. I to prawie zaraz po przybyciu
A jak go chwytasz?
Jak się da. Za ręce, za nogi
I co?
I przyszpilam
Do czego?
Różnie. Do pudełka od papierosów
Do jakiegoś świstka.
Po ciemku?
Po ciemku
I co potem?
Zasypiam. A rano
Co rano?
Rano trzeba go zdjąć
Ostrożnie, że nie uszkodzić
I co dalej?
Dalej trzeba go rozprostować
I przykleić na papier
A kiedy zdecydowałeś się, żeby wydać książkę?
Zbiór „Słowem fotografowane” ukazał się dopiero w 2013 roku. Rok czy dwa wcześniej była rocznica ślubna moich przyjaciół z Warszawy – Lidki Załuckiej, i Koli Szwarca. Tacy przyjaciele od zawsze i sercu najbliżsi. Nie bardzo wiedziałem, co mam im dać w prezencie. I wtedy pozbierałem te swoje wiersze, wydrukowałem i miałem prezent.
W jakiś czas potem pokazałem te wiersze mojemu londyńskiemu przyjacielowi. Witek Stok, znakomity operator filmowy, ma artystyczną duszę. Wysoko cenię jego opinię. W kilka dni później powiedział mi: „To wcale nie jest złe”. W jego ustach to był wielki komplement.
Tak się złożyło, że czytałem wiesz Jana Lechonia „Mochnacki” podczas wykładu Beaty Dorosz. Po tym wykładzie podszedł do mnie starszy pan. Przyjechał z Nowego Jorku. Powiedział, że słyszał wiele interpretacji tego wiersze, ale moja w jego przekonaniu była najlepsza. Był to Maciej Patkowski – pisarz, scenarzysta, zaliczany do tak zwanego pokolenia „Współczesności”. W kilka dni później spotkaliśmy się na jakimś przyjęciu, a że byłem podbudowany tą jego uwagę, postanowiłem mu pokazać swoje wiersze. I to on był pierwszą osobą, która mi powiedziała, że muszę je opublikować. W końcu wydanie zbioru sfinansowali dwaj moi warszawscy przyjaciele.
Czy to zachęciło cię do dalszego pisania?
Wydanie wierszy w formie książkowej daje odrobinę wiary w siebie. Pisałem więc dalej, choć z pewnością inaczej niż kiedyś. Między wierszami, które powstały w młodości, a ostatnimi jest duża różnica. Inne sprawy prowokują mnie do pisania. Z wiekiem przyjmujemy wiele rzeczy, które nas bezpośrednio dotyczą, spokojniej. Kiedy się jest młodym, to jak się człowiek zakochuje to ma takie „motylki”, latające w środku. Coraz mniej to pamiętam, ale jest się takim uniesionym, nawet jeśli nie wszystko układa się jak trzeba. Z wiekiem przestajemy tak bardzo interesować się sami sobą. Zwracamy więcej uwagi na innych ludzi. Czasem jest tak, że widzimy kogoś na ulicy i widok tego obcego człowieka nas zaboli, dostrzegamy jego tragiczny los. To takie przeciwieństwo tych „motylków”, ale i w jednym, i drugim przypadku mamy takie fizyczne odczucie. Z tego drugiego stanu powstał wiersz „Loteria”.
Teraz ukazała się twoja nowa książka „Słowem fotografowane oraz ciąg dalszy”. Czym różni się od poprzedniej?
Mówiąc najkrócej – kolorem okładki. Zawarte są w niej wiersze z poprzedniego tomu, dodanych trochę nowych, ale nie tak dużo – kilkanaście. Ponadto są tu krótkie opowiadania, kilka tekstów napisanych po angielsku i kilka wywiadów, jakie w ostatnich latach przeprowadziłem – z Julią Hartwig, Katarzyną Herbertową, Magdą Zawadzką. W sumie ta książka jest blisko dwa razy grubsza od poprzedniej. Składała ją Zuzanna Lipińska, córka Eryka Lipińskiego i Ha-Gi, czyli Hanny Gosławskiej. Zuzanna jest zawodowym twórcą książek. Ma duże wyczucie artystyczne, czemu nie można się dziwić. Nie tylko książki składa, ale i ilustruje. Pewne decyzje podejmowaliśmy wspólnie. Książka nie ma podziału na starą i nową część (bo w tej pierwszej książce też były krótkie formy prozatorskie), a układ podyktowany jest gatunkami literackimi. Mam nadzieję, że spodoba się nie tylko tym, którzy przeczytali mój pierwszy tomik – a było ich niestety – niewielu. Wydanie było mało nakładowe. Może zyskam nowych czytelników i kilka osób, które znają mnie tylko ze sceny teatralnej, pomyśli o mnie „aktor-poeta”. Zobaczymy.
„Tydzień Polski”, 24-26 września 2021